Tekst można przeczytać na stronie e-splot.pl
Bezpośrednio na blogu od 22.08.2022
Marzeniem niektórych pisarzy jest stwarzanie literackich przestrzeni naznaczonych magicznością i niejednoznacznością, gdzie dominują dwa pierwiastki: niewinność oraz grzeszność. Subtelność w dwuznaczny sposób zespolona z brutalnością umożliwia bowiem wprowadzenie w oniryczne krainy elektryzującej erotyczności, zarysu autowiwisekcyjności oraz polityczno-społecznych miraży. Ale najistotniejsze, że ułatwia wskrzeszenie rytuałów, mityczności, owego pierwotnego zaufania w istnienie nielogiczności determinujących życie. Prosty przepis na powieść w stylu quasi-iberoamerykańskim? Tylko pozornie.
Wędrówka rozpoczyna się po śmierci matki, gdy Laurentina dowiaduje się, że została podmieniona w szpitalu. Postanawia zatem odszukać biologicznego ojca, słynnego muzyka Faustino Manso, oraz matkę Alimę. W podróży towarzyszy jej chłopak – operator kamery Mandume (Mariano Maciel), którego rodzice są Angolczykami, jakkolwiek on sam uważa się za Portugalczyka, ostro i jednoznacznie odcinając się od afrykańskich korzeni. Gdy dziewczyna dociera do Angoli, odczytuje w gazecie nekrolog muzyka. Wyprawa w poszukiwaniu ojca przemienia się siłą rzeczy w wędrówkę śladami Faustino Manso, który w latach 60. i 70. XX wieku przemierzył całe południowe wybrzeże Afryki (od Luandy po Mozambik), wszędzie zakładając rodziny. Według wersji oficjalnej miał siedem żon i osiemnaścioro dzieci. Laurentina decyduje się odwiedzić każdą z uwiedzionych przez ojca kobiet. Poza Mariano towarzyszyć jej będzie wnuk Faustina Mansy – Bartolomeu, któremu zamarzy się nakręcenie filmu dokumentalnego o dziadku-amancie. Ze strzępków rozmów, zwierzeń i wspomnień skonstruowany zostanie proteuszowy portret muzyka.
Paralelną wędrówkę podejmuje bliżej nieokreślony mężczyzna, który wraz z Karen Boswall pragnie stworzyć film o portugalskiej dokumentalistce Laurentinie, podążającej śladami domniemanego ojca, muzyka Faustina Mansy. A jeśli dodam, że książka zadedykowana została wspomnianej Karen oraz towarzyszącemu im w wyprawie Jordiemu Burchu, czy to będzie świadczyć o tym, że owym mężczyzną jest literackie alter ego autora powieści? Od niego bowiem zaczyna się podróż w głąb afrykańskiej przestrzeni. Jest pierwszym narratorem, a może jedynym, powołującym do życia kolejnych bohaterów – on śni o Laurentinie, śniąc zaś, wskrzesza jej postać. Tym samym podważony zostaje status powieściowej dokumentalistki. Jestże autonomiczną bohaterką, czy jedynie mrzonką, senną marą, a pierwszy narrator tyleż za nią podąża, ile potrzebuje jej jako pretekstu do wejścia w głąb angolskiej rzeczywistości?
Podróż tropami rozrzuconymi przez Faustino Mansę przeobraża się niepostrzeżenie w wyprawę mającą na celu redefinicję własnej tożsamości, głównie w oparciu o kategorie dotyczące koloru skóry i przynależności narodowej (czarny-biały, Afrykańczyk-Portugalczyk). Bohaterowie pójdą indywidualnymi ścieżkami, stwarzając własne odrębne sny, do których zaproszą tylko wybranych. Laurentina, zagłębiając tajemnicę muzyka, zgubi w angolskiej (nie)rzeczywistości Mariana Maciela, którego zaczaruje magiczna historia pozornie jedenastoletniej Alfonsiny. Tymczasem Bartolomeu będzie musiał stawić czoło dorosłości – z fircyka i zalotnika przemienić się w odpowiedzialnego ojca. W finale okaże się jednak, że kolejne pokolenie nieświadomie popełni te same błędy, co Faustino Mansa i jego pierwsza żona.
Struktura powieści podporządkowana została opowieściom, historyjkom i anegdotkom. Nie dziwi zatem mozaikowy charakter Żon mojego ojca. Poszczególne rozdziały (czy też „segmenty”, „części”) zaopatrzone zostały w datę dzienną oraz dokładne informacje, gdzie znajdują się bohaterowie (miasto oraz państwo). W obrębie każdego rozdziału pojawiają się urywki monologów wewnętrznych kilkunastu postaci (wszystkie wypowiedzi poprzedza tytuł-nagłówek zamieszczony w nawiasie) oraz inne formy (poza)literackie, jak choćby: fragmenty przemówień, wywiady, zeznania, niby-spowiedzi, wspomnienia, zapisy radiowych audycji, quasi-eseje (rozważania o afrykańskiej grze światła i cienia w nawiązaniu do Kapuścińskiego czy refleksje dotyczące ciszy i czasu), wyimki z prospektów i katalogów (pomocne dla autora w zarysowaniu magiczności luandyjskiej przestrzeni), fragmenty o charakterze reportażowo-publicystycznym, wiersze i poematy, a także przypisy autorstwa Laurentiny. Mnogość narracyjnych głosów zamiast polifoniczności przynosi jednak kakofonię, karnawałową feerię barw i dźwięków. Przestrzeń stwarzana ze słów, z opowieści postaci, staje się swoistym onirycznym labiryntem – poszczególne sny bohaterów występują obok siebie, z rzadka się zazębiając. Czytelnik nie tyle przepływa, ile dryfuje między nimi, niesiony zmiennością i kapryśnością nadrzędnego narratora-demiurga. Tego, który wyśnił Laurentinę.
Daleko Agualusie do mistrzowsko skonstruowanej argentyńskiej przestrzeni Ernesta Sábata czy kolumbijskiej – Gabriela Garcii Márqueza. Próba wprowadzenia przez Agualusę elementów politycznych i społecznych (kwestia choćby apartheidu czy komunizmu) obnaża niedostatki i słabości. Przyjęta koncepcja wskrzeszania mityczności angolskiej rzeczywistości najlepiej realizuje się jedynie w zestawianiu niejednoznacznych historii o miłości nienasyconej i zachłannej, bez nadbudowywania szerszego kontekstu.
Żony mojego ojca Joségo Eduarda Agualusy to zmysłowo-erotyczne balansowanie między magicznością a rzeczywistością.
——————
José Eduardo Agualusa, Żony mojego ojca, przeł. Michał Lipszyc, Znak, Kraków 2012.
Autor: Luiza Stachura
Przy okazji Twojej recenzji uświadomiłam sobie, że od szkoły średniej przeczytałam naprawdę mało lit. iberoamerykańskiej. Agualusy nie znam (choć nazwisko obiło mi się o uszy) i nie czytałam. Wynika pewnie to stąd, że mało interesuję się lit. z kręgu jęz. portugalskiego. Być może przy okazji zajrzę i zobaczę jak pisze. PozdrawiaM
Hehe, literatura iberoamerykańska wybierze odpowiedni moment i da o sobie znać xD’
Czasami zgadzam się ze stwierdzeniem, że to książka wybiera czytelnika. I odpowiedni czas.
Oj, moja znajomość literatury z kręgu języka portugalskiego (czy w ogóle portugalskiej, bez autorów innego pochodzenia) jest znikoma (żeby nie powiedzieć „żadna” ; )).
Miłego dnia, Alicjo!
Coś w tym jest, że to książka wybiera czytelnika i czas na lekturę. Uważam, że podobnie chyba jest z pisarzami. To historie wybierają autora, który je spisze. Czasami wpada mi w ręce jakaś powieść czy opowiadanie i myślę sobie, kurczę przecież ja chciałam coś podobnego napisać, a tu ktoś mnie ubiegł. A niech to!:D
Tak, też sądzę, że z pisarzami jest podobnie.
Hehe, no ale na Ciebie też czekają opowieści i historie – takie, które jeszcze nie zostały wypowiedziane/napisane xD’