Gdybyś był mną, gdybyś stał się „ja”, to być może twój sposób postrzegania świata nie byłby taki jak „teraz”, gdy jesteś „ty”, gdy oglądasz mnie z dystansu jak eksponat, obiekt i nadpisujesz moje gest, słowa, wybory. Może odbieranie bodźców (z) rzeczywistości, poczucie przepływających przez ciało i ducha dźwięków, smaków, zapachów, muśnięć elementów świata, okazałoby się nowym doświadczeniem, przewartościowującym, zmieniającym, przemeblowującym. Może nie trzeba wcale zamieniać się miejscami, a wystarczy dokonać paralaksy, odchylenia w obliczaniu i odmierzaniu wielowymiarowej rzeczywistości, by dostrzec mnogość w jedności.
„Ludzie zaczynają mówić, jakby ktoś naciskał im jakieś przyciski. Tworzą historie, dodając treść do swoich własnych życzeń i wyobrażeń.” [s. 49]
Pracująca w domu opieki nad starszymi osobami ponad sześćdziesięcioletnia kobieta podczas jednej z rozmów z córką, wykładowczynią na uczelni, proponuje zamiast pożyczki wspólne zamieszkanie. Ale nie przewiduje jednego. Jedyne ukochane dziecko, w którym pokłada nadzieje i ma liczne oczekiwania, nadzieje, bo tyleż poświęciła mu całe swoje życie, ile uczyniła centrum, sensem swojego istnienia, wywróci jej świat, zniszczy piękną kryształową wizję przyszłości, spróbuje odwrócić, zdekonstruować skostniały społeczny porządek, zapraszając tym samym i obnażając jednocześnie obłudne uśmiechy sąsiadów i znajomych. Trzydziestoparolatka bowiem ma… partnerkę i wraz z nią zamieszkuje u matki.
Południowokoreańska pisarka Kim Hye-jin (ur. 1983) opublikowała w 2017 roku kameralną, bolesną (o)powieść „O mojej córce”. Wykorzystując elementy powieści rozrachunkowej, „intymistyki”, konfesji, dziennika i pamiętnika, kroniki, wywiadu, eseju, sięgając po paralelizmy, narrację pierwszoosobową z odpryskami strumienia świadomości, autorka śledzi krzywdzący, deprecjonujący jednostkowość i podmiotowość każdego człowieka wpływ wzorców kulturowo-społecznych, obyczajowości oficjalnej, przekazywanej od pokoleń, kształtującej w dużej mierze światopogląd kolejnych generacji. W nowości z Wydawnictwa Kwiaty Orientu wiele pojęć, ale zwłaszcza dwa – „miłość” i „rodzina” – tyleż podlegają rewizji i redefinicji, ile stopniowo jest demaskowane, odsłaniane ich szerokie pole semantyczne, nierzadko na co dzień spychane, marginalizowane albo wykreślane, gwałtownie negowane, wypierane. Ot, nie wprost pisarka pyta między innymi, czy rodzina to jedynie więzy pokrewieństwa i powinowactwa, a może to wyłącznie związek kobiety i mężczyzny z obowiązkowym chociaż jednym dzieckiem, bo inaczej społecznie będzie to podejrzane, wprowadzi zgrzyty, załamania schematu, stereotypu umożliwiającego wyznaczanie poziomów, pionów i skosów w rzeczywistości. Zastanawiające, że matka-narratorka w zasadzie nie widzi siebie jako części rodziny swojej córki, nieustannie dręczy ją myśl, że jej ukochane dziecko nie będzie miało rodziny i nie będzie wiodło spokojnego życia, ba! nie spełni „społecznego obowiązku”, jeśli nie wyjdzie za mąż i nie urodzi dzieci. Jakby szczęście zależne było od wytyczanych przez społeczeństwo ram funkcjonowania, przydzielanych jak w teatrze ról społecznych, a każde odstępstwo, wersja, odchylenie od większości to rzekomo rejterada w iluzoryczność, bujanie w obłokach, życie snem-mrzonkami, forma eskapizmu od rzeczywistości, niepełne, zafałszowane, wybrakowane istnienie. Ale tematów, wątków, problemów, które podejmuje albo tylko sygnalizuje Kim Hye-jin jest więcej, między innymi kwestie szybkiego rozwoju gospodarczego, industrializacji, postępu technicznego oraz ich wpływów na życie jednostki i na hierarchię wartości społeczeństwa. Rozmaite elementy są ze sobą powiązane jak niteczki w pajęczej sieci, a niekiedy poplątane, pełne supłów, węzłów-więzów, niejednoznaczne.
Narratorka-matka, której imienia ani nazwiska nie poznamy (będzie Jedermannem?, a może lepiej odczytywać to w kontekście anonimowości, ucieczki od własnej tożsamości czy też wytwarzania alter ego?), nie potrafi czy nie chce (z)rozumieć, że córka nie jest jej własnością, marionetką na sznurkach, pacynką, przedłużeniem jej życia, kimś, kto ma spełniać oczekiwania, ambicje rodzica, realizować napisane przez matkę scenariusze. Trudno jej zaakceptować, że dziecko jest odrębną, autonomiczną jednostką, samoświadomą, wybierającą własną drogę, budującą więzi i tworzącą relacje, miłosne, rodzinne, koleżeńskie „konfiguracje” z różnymi ludźmi, bez pytania o zgodę. Znamienne, że córka narratorki funkcjonować będzie jako Green – w taki sposób zwraca się do niej jej długoletnia partnerka Rain. W zasadzie jedną z nielicznych postaci, których imię i nazwisko poznamy, okaże się Jen (Lee Jehi; jakby była jedną z nielicznych „uprawomocnionych” postaci, pozostałe zdają się czymś/kimś w rodzaju widm, cieni) – ponad osiemdziesięcioletnia cierpiąca na demencję kobieta, przebywająca w domu starców. Jen w młodości była bardzo aktywna, działała prospołecznie, finansowo wspomagała między innymi dziecko z Filipin. Ale w senilnym wieku doświadczyła samotności i opuszczenia, nie ma rodziny, która by się nią (za)opiekowała, jest zdana na łaskę pracowników ośrodka. I obecny stan Jen, walczącej niegdyś o prawa innych, tak wstrząsnął narratorką. Przeraziła się, że zarówno ona sama, jak i jej córka najprawdopodobniej podzielą los Jen – nikt „na starość” i/czy w chorobie się nimi nie zajmie z miłością i troską. Bo kto niby? Rain, która odwiedzała niegdyś ojca Green w szpitalu i nieustannie pomaga narratorce? No ale przecież – w mniemaniu narratorki – jest tylko (sic!) kobietą, obcą, inną, drugą rozbijającą idealne połączenie „my” (matka-córka), kimś, kto zabiera drogie dziecko i odciąga je w mrok, z daleka od męskiej miłości, macierzyństwa, „normalnego”, czyli społecznie akceptowanego stylu życia, w dodatku pochłania przestrzeń w jej domu, przyczynia się do skurczenia, wygaszania świat(ł)a matki… Dopiero próby walki o godne warunki życia Jen pozwolą narratorce odmiennie spojrzeć na działania córki, jej wybory oraz społeczną surową, krytyczną, brutalną ocenę życia dziewczyny. Bo w tych swoich rozpaczliwych, gwałtownych bataliach o Jen matka zobaczy prześwity, odprysk lustrzanego odbicia zaangażowania swojej córki w protest na uczelni przeciwko wyrzuceniu homoseksualnych wykładowców. Ofiary zostają same, wszyscy odwracają wzrok, mówiąc, że nie są niczemu winni. Ale ile osób i jak bardzo jest w stanie angażować się w obronę nękanych, opuszczonych, odrzuconych? Czy tych biernych na pewno należy oceniać negatywnie? Kim podrzuca pytania czytelnikowi, zapraszając go do rozważań i dyskusji.
Matka nieustannie ruminuje, mieli obłędne, obsesyjne myśli, szuka błędów, by usprawiedliwić to, co obecnie dzieje się z jej córką, bo gdy uchwyci owe omyłki, będzie w stanie szukać rozwiązania, dokonać korekty, skorygować, poprawić „skrzywienie” dziecka. Narratorka boi się życia i chyba dlatego z córki uczyniła cały swój świat, a gdy ten piękny świat zaczął dorastać i się wymykać, a później ją rozczarował, okazał się zagadkowy, niepojęty. Odnalazła substytut w pracy, która odbiera oddech, wypełnia czas i ciszę, pustkę, ale i tu odniosła w jej mniemaniu porażkę. I może tkwiłaby w takim myśleniu, gdyby nie podjęcie działania na wzór córki. Narratorka uważa, że to rozmaici ludzie, sprawy, wybory rozcinają w milczeniu jej więzi z dzieckiem, przecinają niegdyś silną nić między nimi. Tymczasem to ona się odsuwa, odcina, milczy, unika, a jeśli wypowiada słowa, to w gruncie rzeczy raniące, bolesne. Wprowadzenie się Rain równoznaczne jest dla narratorki z gwałtownym skurczeniem się świata, odebraniem miejsc, w których czuje się pewnie, bezpiecznie (powie sobie: „Przestrzeń, w której mogę czuć się swobodnie, stale się kurczy. Jak kartka papieru składana na pół i potem jeszcze raz na pół.” [s. 44]). A intymna relacja Rain i Green staje się jedną z natrętnych, przerażających, lekko krystalizujących się myśli, które z rozpaczą, strachem obrzydzeniem będzie odrzucać.
Kwestie nie tyle tolerancji (słowa aż nazbyt wykorzystywanego, nadinterpretowanego), ile akceptacji drugiego człowieka, próby zrozumienia go, pojawiają się często w beletrystyce i literaturze pięknej. Zwykle jednak przyglądamy się zmaganiom bohaterów uwikłanych w społeczne oczekiwania, presję rodziny, walczących z ostracyzmem, marginalizowaniem, odrzuceniem, niekiedy agresją. Kim przesuwa akcenty, naświetla postać matki, która z jednej strony obawia się, że jej córka stanie się ofiarą prześladowań bacznych obserwatorów i organizatorów cudzych żyć, doświadczy oczerniania, poniżenia, plotek, z drugiej zaś strony – jest przerażona utratą własnej twarzy, oskarżeniem o błędy wychowawcze, które doprowadziły do „wynaturzenia”, wyrwania jednostki-trybiku z ogromnej machiny społeczeństwa. Szok, niedowierzanie, poczucie wstydu i zdrady, zawodu, ogromny żal, pretensje, złość, gniew, frustracja rozrastać się będą w matce, powoli przejmować kontrolę nad jej sposobem myślenia, niekiedy wydostaną się na zewnątrz poprzez raniące słowa, zwłaszcza wymierzone w Rain, która stara się być pomocna i próbuje opiekować się matką partnerki. To trudna, niezmiernie bolesna wewnętrzna rozmowa (dyskusja?, polemika?) walka narratorki samej ze sobą, z wtłoczonymi jej schematami myślenia, skostniałymi wzorcami, matrycami, punktami odniesienia ograniczającymi pole widzenia-rozumienia Innego. Tak oburzającą matkę-narratorkę obłudę, dwulicowość, fałszywą troskę Profesorowej (również pracującej w domu opieki), pana Kwona (dyrektora ośrodka) czy sąsiadów wobec na przykład ludzi starych, schorowanych, samotnych, narratorka odkrywa (z przerażeniem?) w sobie. Nie potrafi czy nie chce bowiem zaakceptować życia i wyborów córki, tak jak wielu innych ucieka od zrozumienia potrzeb chorych na demencję, ludzi starszych powoli fizycznie więdnących, gdy ciało i/bądź umysł odmawia im posłuszeństwa, staje się balastem, więzieniem ducha. Bo jednym z rozgałęzień tej pełnej niepokoju, bólu, osamotnienia opowieści jest cielesność, ciało w stanie choroby, ciało starzejące się, pozbawione witalności, sflaczałe, pełne odleżyn, okaleczone…
„Każdy ma własny pomysł na to, jak chce żyć.” [s. 115]
Intymna, kameralna, z elementami naturalizmu, weryzmu, pełna wewnętrznego napięcia (o)powieść „O mojej córce” Kim Hye-jin jest konfrontacją z samym sobą i swoimi oczekiwaniami. To również zmierzenie się z różnorodnymi światopoglądami, zapis prób przełamania niechęci do zrozumienia drugiej osoby, prowadzenia dialogu z Innym, a nie zawłaszczania go, podporządkowywania, przycinania do skostniałych wzorców. „O mojej córce” to pierwszy etap oswajania nieznanego świata, odmiennego percypowania i doświadczania, dostrzeżenia, że rzeczywistość jest wielowymiarowa, złożona, pełna nienazwanych, niepoznanych elementów i w dużej mierze dlatego tak przerażających. Ale południowokoreańska pisarka starannie wplata w narrację także inne aspekty istnienia we współczesnym świecie, w szybko rozwijającym się społeczeństwie, gdzie dominują kult ciała i kult sukcesu…
——————
Kim Hye-jin, O mojej córce, z koreańskiego przeł. Łukasz Janik, Kwiaty Orientu, Skarżysko-Kamienna 2022.
Zgodnie z zapisem dalekowschodnim nazwisko poprzedza imię.
Autor: Luiza Stachura
Egzemplarz z taniaksiazka.pl
„Kwiaty Orientu” wydają bardzo ciekawą prozę, ale zdają się być wydawnictwem pozostającym raczej na marginesach. Ale to w sumie dobrze, że i takie „maluchy” mają swoje miejsce na rynku.
Odkąd pojawiła się moda na Koreę Południową, to stali się bardziej rozpoznawalni. Ale to prawda, wydają bardzo często ciekawych twórców.