„Toż to tatarska historia, z piekła rodem (…)”.* Na marginesie „Stąd do Tartaru” Rosy Montero

Oddychać i trwać. [s. 14]

Tytułowe „stąd” rozpatrywać można z perspektywy dwóch momentów i miejsc. Pierwszym będą narodziny Zarzy. Wejście kobiety na drogę wiodącą do Tartaru zainicjowali ojciec oraz brat bohaterki. Wyjście (jedynie fizyczne) z piekła związane było z denuncjacją. Ale każda zdrada doczeka się w końcu zemsty. Po kilku latach automatyzm, mechaniczne wykonywanie czynności pozorujących normalne życie (drugie „stąd”) zostało brutalnie przerwane jednym telefonem i słowami: Odnalazłem cię. [s. 12] Gra w kotka i myszkę, iście szachowa rozgrywka właśnie się rozpoczyna. Uciec czy ponownie wejść do Tartaru?

Powieść z 2001 roku, hiszpańskiej dziennikarki i pisarki Rosy Montero, to zapis doby z życia Zarzy. Kobieta naprawdę nazywa się Sofía Zarzamala (zarzamala – dosł. ‘zła jeżyna’; zarza – jeżyna**), jest historyczką, a konkretnie mediewistką, redaktorką w wydawnictwie, przygotowującą właśnie do publikacji Rycerza Róży, epos przypisywany średniowiecznemu poecie Chrétienowi de Troyes.*** Opracowywane przez Zarzę dzieło, co znamienne, posiada dwa, alternatywne zakończenia, jakkolwiek trudno ustalić, czy jedno z nich nie jest zgrabną mistyfikacją, zręcznym fałszerstwem. Analogicznie – wskazuje Montero – z życiem (chociaż odnośnie „autorstwa” nic nie wspomina): istnieją w zasadzie tylko dwie drogi. Ucieczka albo walka. Przegrana albo stabilizacja. Falsyfikat albo autentyk. Tartar albo…

Historia ludzkości to właściwie historia zdrady. Tyle niedotrzymanych przyrzeczeń, tyle porzuconych planów, tyle utraconych marzeń. [s. 179]

Piętno kapusia-zdrajcy ukształtuje dorosłe życie Zarzy – uniemożliwi wejście w bliższe i głębsze relacje z ludźmi, wytyczy miejsca niepewne, grząskie. Niebawem nieujarzmione, wyzwolone zło przyjdzie się zemścić. Zabierze kobietę siłą w głąb przeszłości, by zmierzyła się z dryfującymi w duszy odpryskami traumatycznego dzieciństwa (dzieciństwo to miejsce, w którym mieszkasz przez resztę swojego życia [s. 194] – naprawdę?), gdy była molestowana; a także by stawiła czoło odpowiedzialności za swoje czyny popełnione pod wpływem narkotycznego głodu, kiedy odważyła się sprzedać nie tylko własne ciało, ale i najbliższych.

Tożsamość zdrajcy**** jest płynna, nieostra – dla niektórych będzie osobą o ewoluujących poglądach, dla innych zaś jawnym odstępstwem. Z d r a d ą. Zresztą, nawet samo słowo „zdrada” jest zdradzieckie, na pewno niejednoznaczne: wystarczy tylko lekko przesunąć punkt widzenia, by cały obraz zmienił się jak w kalejdoskopie. [s. 139] Zarzę trudno uchwycić, wymyka się poprzez zdradę wszystkich i wszystko, idąc na skróty, rzekomo w obronie samej siebie, jakkolwiek tak naprawdę oddala rozstrzygnięcie, nie broni się, ale powoli zabija, uśmierca w sobie to, co najcenniejsze. Odsuwając konfrontację z przeszłością i decyzjami, które doprowadziły ją do „tu i teraz”, odwleka zrzucenie „gęby” denuncjatorki. Przywykła do tego. A gdyby zdjęła maskę zdrajcy i zdecydowała się zmienić swoje życie jak jej siostra? Ale nie. Paraliżuje ją strach przed niepodołaniem obowiązkom i wymaganiom, przed odrzuceniem. Mieszkanie Zarzy jest puste, wydrążone ze wspomnień – umeblowane nazbyt standardowo-unifikacyjnie, bez osobistych, intymnych pamiątek, które znaczyłyby o tożsamości lokatorki. Droga powrotna z Tartaru pozwoli jej albo na zapełnienie pustych przestrzeni (bo tylko to się liczy. Żyć naprawdę. [s. 83]), albo na kontynuację życia „bez właściwości”.

Drogę do piekła wytyczają drobne potknięcia. [s. 143]

Średniowieczny kontekst (chociaż tak naprawdę wyimek, fragmencik mediewistycznych „rycin” w postaci pożogi, wojen, okrutnych zabójstw, atawizmu, wyrachowania i wyrafinowanych praktyk uśmiercania, okaleczania, niszczenia) stanowi doskonały impuls do szerokich interpretacji Stąd do Tartaru. W dodatku autorka poszerza konteksty nie tylko o starożytne wyobrażenia na temat piekła (co tytuł już zapowiada), sięga również po współczesne formy kompensacji, prostowania życia, wyjścia z matni. Przeciwwagą dla potocznie rozumianego chaosu, zamętu i bezładu będą zwłaszcza dwa elementy-symbole: ułożona kostka Rubika i budowa kryształowa płatka śniegu. Innymi słowy, idealna, logiczna (geometryczna) struktura stanowi swego rodzaju metaforę życia pełnego, harmonijnego – w przeciwieństwie do „średniowiecznego” bestialstwa, baśniowo-legendarnych krwawych walk o prawdę oraz zimnej śmierci. Warto zwrócić uwagę zwłaszcza na jeden z tropów, oscylujący wokół miejsc zamkniętych i otwartych – zamknięte przestrzenie (pokoje) są mrokiem tajemnicy, a zatem wzbudzają lęk; otwarte miejsca pozwalają na eksplorację. Tym samym każda przestrzeń, w której ty (a nie ktoś inny) dostrzegasz zakazane obszary, wytwarza w tobie obawę, bo przypomina o tabu, sekrecie, mi(s)tyczności.*****

Podział (jakkolwiek nieco przewrotnie skonstruowany, bo na przykład trudno odnaleźć ekwiwalent „idealności” ułożonej kostki Rubika) na świetlistą i ciemną przestrzeń przeniesiony zostanie zarówno na ludzi, jak i na miasto. Oto bowiem miejsce dzieli się na zakazane lodowe (acz nie idealne jak struktura płatka śniegu) terytorium Królowej (Białej Pani) z Wieżą-centrum upodlenia oraz sferę dzienną, miejsce względnie „normalnego” funkcjonowania. Obie płaszczyzny się zazębiają, współtworząc iście babiloński labirynt – narkotyczny świat przeklętych splata się z konwencjonalnym miastem „czystych”. Wśród ludzi oba odgałęzienia przestrzeni będą reprezentować przede wszystkim (oczywiście innych bohaterów można prawie idealnie wpasować w jedną z dwóch przestrzeni): bliźniak Zarzy, Nicolás (noc, zbrukanie) oraz jej upośledzony brat Miguel (dzień, niewinność). Oni zainaugurują osobliwą psychomachię, walkę o duszę kobiety, bowiem jedynie Zarza przebywać będzie pomiędzy dwoma czasoprzestrzeniami, w zawieszeniu. Dlatego też podczas doby próby, sądnego dnia, kobieta nieustannie miota się po mieście – sama nie wie, czego chce. Nie tyle odwiedza, ile nawiedza duchy przeszłości. Pielgrzymka śladami minionych lat pozwoli jej na rekapitulację i otworzy drogę (ale czy Zarza ją wybierze?) do budowy nowej tożsamości.

Jeśli nie potrafisz dostrzec innych, nie możesz też zobaczyć samego siebie. Bo to ci inni, twoje otoczenie, życie i zobowiązania, jakie cię dotyczą, stanowią te granice, krawędzie, które czynią z ciebie osobę, którą jesteś. [s. 240]

Autorka gra (z) naiwnością, łatwowiernością, czyli życiem pozorami – nietrudno zakryć swoją przeszłość, szczególnie druzgocące wspomnienia, wyprzeć ze świadomości okrutne obrazy bólu i krzywdy, nie tylko własnej, ale i tej, którą się spowodowało. Nikt nic nie wie o Zarzy. Bo ona się nie zwierza, nie obnaża psychicznie, nawet przed sobą. Jakby wypowiedzenie na głos przywoływało i utrwalało zło, ponownie wtłaczało w ta(r)tarskie otchłanie. Pozorowanie i prowizoryczne funkcjonowanie jest zatem podwójną grą: z jednej strony zakładaniem maski przed ludźmi, z drugiej zaś – oszukiwaniem samego siebie.

Montero lubi pytania retoryczne. Niekiedy bywają nazbyt patetyczne, bo momentami autorka balansuje między kiczowatymi quasi-filozoficznymi dywagacjami a ważkimi spostrzeżeniami, które – jednak – wysłowione, blakną, nikną, trywializują się. Mnożenie kontekstów, wprowadzanie podwójnej narracji (pierwszą jest opowieść o Zarzy, drugą – informacje o Rycerzu Róży, kostce Rubika, Tartarze i innych elementach współtworzących zaplecze „intelektualne” powieści) to gest typowej żonglerki postmodernistycznej.****** Stąd do Tartaru jest i powieścią inicjacyjną (wtajemniczenia odbywają się na wielu poziomach), i wspomnieniową, swego rodzaju „intymistyką”, nosi znamiona powieści psychologicznej, ale także sensacyjnej, kryminalnej, zbliża się do horroru.

Ale to powieść dobra. Niebezpiecznie zbliżająca się do najlepszych najnowszych wędrówek literackich mrocznymi korytarzami duszy.

——————
* Rosa Montero, Stąd do Tartaru, przeł. Agnieszka Mazuś, Muza, Warszawa 2003, s. 177. Wszystkie następne cytaty pochodzą z tego wydania i zostały umiejscowione bezpośrednio w tekście.
Tłumaczka w jednym z przypisów (s. 134) podaje, że hiszpańskie Tártato/tártaro można przełożyć jako „Tartar” bądź „tatarski”.
** Zob. tamże, s. 10.
*** Hiszpańska pisarka w całkiem interesujący sposób splata historię Zarzy oraz średniowieczną opowieść o dwóch przyrodnich braciach. O krok dalej, jak się wydaje, próbował pójść Bohdan Sławiński w Królowej Tiramisu, ale – w moim odczuciu – poniósł klęskę. Montero względnie się broni, bo Rycerz Róży jest jednym z licznych kontekstów, nie zaś paralelnie prowadzoną opowieścią.
**** Por. Czy zdrajca wie, kim jest? W pewnej meksykańskiej wiosce praktykuje się okrutny zwyczaj cultivos – hodowania wyobrażeń w czyjejś świadomości, co polega na wmawianiu upatrzonemu sąsiadowi jakiegoś przekonania na jego własny temat. Jest to długi mozolny proces i potrzeba do niego zmowy wszystkich mieszkańców. – Rosa Montero, dz. cyt., s. 138.
***** Pewnie niektórzy pokuszą się o odczytania psychoanalityczne (nie tyle freudowskie, ile jungowskie albo lacanowskie) Stąd do Tartaru.
****** Przywodzi na myśl na przykład wczesne książki Manueli Gretkowskiej, choćby Tarot paryski. Ale to dość dalekie odpryski-skojarzenia. U Gretkowskiej nie odnajduję aż tak wielkiego smutku i dojmującej samotności jak u Montero.

Autor: Luiza Stachura

28 uwag do wpisu “„Toż to tatarska historia, z piekła rodem (…)”.* Na marginesie „Stąd do Tartaru” Rosy Montero

  1. Zarza to chyba dość typowa – o ile dobrze odczytuję! – heroina współczesna. Skuteczna, zbolała, zamknięta w sobie, introwertyczna. Izolująca się i chroniąca własne przeżycia.

    1. Typowa współczesna bohaterka? Hm.
      Nie jest introwertyczką. Nie analizuje, nie zagłębia, nie szuka. Ona ucieka, wyrzuca, wypiera wspomnienia. Dla niej liczy się „dziś”, a nie „jutro” ani tym bardziej „wczoraj”.
      Nie chroni swoich przeżyć, ona ich nie chce, odrzuca ze wstrętem. Boi się, ucieka, ba! zrzuca winę za swoje czyny na destrukcyjny wpływ ojca i brata. To jest tak, że szuka usprawiedliwienia. Jak mantrę powtarza, że bite dzieci biją, dzieci alkoholików piją itd. Innymi słowy, wpisuje się w schemat ofiary. Jest słaba, bierna.
      Może jest raczej antybohaterką?

      1. jak dla mnie brzmi to właśnie jak nowa bohaterka współczesnej literatury. Spotykam takie ostatnio w książkach dość często. Od Larrsona, po klasyczniejsze w formie thrillery. Oczywiście w detalach różnie to wygląda, ale zadziwia taka silna skłonność do tworzenia bohaterek nieszczęśliwych, niezdolnych do uporania się z własną przeszłością i właściwie to temu niechętnych.

        1. To może tak: współczesna bohaterka, czyli antybohaterka ; )
          Hm, ja spotykam sporadycznie, jakkolwiek zwykle nie bywają centralnymi postaciami. I dobrze, bo swoją ucieczką doprowadziłyby do Nieistnienia utworu.
          Może to wynik pobieżnej obserwacji niektórych współczesnych kobiet? Może takie się wydają – że nie chcą zmierzyć się z przeszłością, usilnie pragną zapomnieć, tkwią w martwym punkcie, nie lubią zmian itd.? Albo autorzy idą na skróty – konstruują lalki-marionetki, a nie bohaterki, na końcu zaś zapominają je ożywić. I tak snują się te cienie po literackich korytarzach, niechętne do czynienia czegokolwiek, co zmieniłoby ich obecny stan. Hm.
          Swoją drogą, ciekawe zjawisko ; )

          1. obstawiam raczej opcję numer dwa, czyli lalkarską. Moim zdaniem jest to wynik poszukiwania bohaterów nietypowych, takich, którzy mogliby zastąpić superherosów rozplenionych w artefaktach kultury masowej. Oczywiście, zgodnie z oczekiwaniami, teraz rozplenią się antybohaterowie – ludzie złamani, nieszczęśliwi, coraz częściej także nieudacznicy, którym jakimś cudem udaje się ratować świat lub fabułę.

            Choć, pewnie jest to też wynik obserwacji współczesnego społeczeństwa. Ludzie stracili poczucie kontroli nad własną egzystencją, są coraz bardziej zmęczeni i odpadają z wyścigu, który jest ciągle oficjalnie obowiązującą wykładnią procesu poszukiwania szczęścia.

          2. No no no – ciekawe spostrzeżenia. I cenne uwagi – dziękuję!
            Ale… żeby być lalkarzem, trzeba mieć talent. A iluż najnowszych współczesnych pisarzy ma talent i go rozwija?
            Nie posądzałabym aż tylu „twórców” o poszukiwania antybohaterów – to zbyt wyrafinowane. Wymaga jednak pewnego przemyślenia, staranności w konstruowaniu postaci itd. Ale może za mało ufam pisarzom? ; )

          3. u jednych pisarzy jest to przykładem wyrafinowania, u innych: czystym naśladownictwem. Zauważ ile pisarzy specjalizuje się w podpinaniu pod trendy. Zrobiły się modne opowieści o wampirach – bach – nagle pokazało się tysiące tytułów powieści o wampirach, a nigdy nie uwierzę, że ich autorzy trzymali pomysły w szufladach. Po prostu podpięli się pod kurs i tyle. W ambitniejszej prozie też się to niestety zdarza. A granica pomiędzy książką dobrą a kiepską jest bardzo cienka, wręcz niedostrzegalna… dlatego, m.in. wolę recenzować literaturę popularną lotów średnich ;-)

          4. U jednych-nielicznych pisarzy tak, reszta to, jak zauważyłeś, naśladownictwo. Często mam wrażenie, że to nie tyle bezwiedne, ile bezrefleksyjne, bezmyślne naśladownictwo. Na podążaniu za trendami zarabia się bardzo dobrze ; ) Może my też powinniśmy pisać książki?
            Tak, zauważam po Twoich recenzjach. To dobry wybór w obecnym literackim oceanie różnorodności.

          5. zarabianie to jednak nie wszystko, dlatego powstają książki wartościowe, ale na których się zarobić nie da. Te książki tworzą trendy, których naśladownictwo przynosi kasę naśladowcom. Świat jest pełen paradoksów, to jeden z nich ;-)

          6. Książki wartościowe zwykle są przez czytelników (masowych) odrzucane. Nieliczni się nimi zainteresują – reszta skrytykuje, powie, że nie rozumie, że „dziwne” itd.
            Ale w zarabianiu na tym, w czym ktoś jest dobry, nie ma nic złego ; )

          7. no tak, bycie dobrym to dobry powód do zarabiania ;-)

            co do odrzucania powieści wartościowych… różnie z tą wartością bywa. Ja parę razy byłem krytykowany, że nie czytam powieści głęboko psychologicznych, że niby powinienem. Nigdy nie udało mi się komukolwiek wyjaśnić, że miałem w życiu dość przeżyć takiego kalibru, że najbardziej psychologiczna i traumatyczna fabuła wymięka – po co mi więcej? Staram się nie skreślać ludzi, którzy idą na literacką łatwiznę. Dzięki mnogości segmentów, książka żyje. Bo czytelnik, który przy lekturze się dobrze bawi, to czytelnik który do książki wróci. Banalnej, prostej, głupiej. Ale za rok, dwa lub pięć znudzi mu się banał i poszuka czegoś lepszego. Zbyt wiele osób zaczyna od książek ambitnych i się sparza. To trochę jak z muzyką klasyczną: trzeba do niej dojrzeć, aby się nią cieszyć. A dojrzałość, szeroko rozumiana, to nie jest tak znowu powszechna cecha wśród ludzi… czemu zatem ci sami ludzie, którzy na codzień postępują jak nastolatkowie, mieliby czytać książki, które wymagają umysłowej pracy i wyjścia im naprzeciw? Nie da rady ;-)

            Ale oczywiście przyznaję, że i mnie boli ogromna popularność książek płytkich, a nawet kiepsko napisanych. Znowu analogia muzyczna: najpopularniejsi wykonawcy nie mają ani słuchu, ani głosu – warsztat zerowy – a treści ich piosenek są na poziomie podstawówki. I sprzedają miliony płyt a w radio trudno trafić na coś innego niż ich pienia…

          8. „Powieści głęboko psychologiczne”? To zależy, jakie książki ktoś wpisuje w to sformułowanie; co rozumie się przez to sformułowanie.
            A widzisz, założę się, że wielu odbiorców literatury jednak w swoim życiu przeżyło tak wiele, że nie jest tego w stanie unieść powieść czy dramat. A jednak sięgają po taką czy inną literaturę. Bo muszą znaleźć kawałek siebie. Muszą zobaczyć spisane to, co przeżyli. Czasami tak jest. Ale, co jasne, nie u każdego odbiorcy literatury. I nie wiąże się to z „ilością” i „jakością” traumatycznych przeżyć.

            Tak, tak, każdy odbiorca sztuki/kultury jest inny i potrzebuje czegoś innego. Stąd nie neguję literatury popularnej czy nieartystycznej – ona jest przeznaczona głównie dla „odbiorcy masowego”, czyli tego, który chce szybko i łatwo. Chce albo musi. To zależy od optyki.
            Nie jest też tak, że ktoś „wychowany” na literaturze „popularnej” będzie szukał czegoś więcej, czegoś ambitniejszego. Niektórzy tak, ale zdecydowana większość nie. Widzę po ludziach, nie jest to teoria, a praktyka ; )
            Zresztą w zależności od sytuacji życiowej i zawodowej, czytelnik woli wybrać coś „lekkiego”, a nie ma sił na analizowanie itd. To zrozumiałe.
            Najsmutniejsze jest dla mnie tylko to, że wydawcy w Polsce duże pieniądze przeznaczają na słabe książki (nawet nie przeciętne, zwykłe itd., ale słabe, miałkie, nijakie), a nie chcą wznowić klasyki. Albo wznawiają – z oporem, powoli, z wysoką ceną (chociaż niejednokrotnie prawa autorskie wygasły). No ale ; )
            Porównywań z muzyką unikam. Kisiel m.in. w Sprzysiężeniu dość interesująco wskazuje na zasadnicze różnice między literaturą a muzyką. Analogicznie z porównaniami literatury z filmem (Kieślowski świetnie to ujął, przy okazji kiedyś cytat zamieszczę, teraz nie mam takiej możliwości). Dwa różne „języki” mówienia o świecie, człowieku itd.

          9. przyznam, że nie uważam się za odbiorcę masowego. Może niesłusznie, tego rzecz jasna nie wiem ;-). Wydaje mi się jednak, że jestem zbyt świadomy aby być konsumentem masowym – pomijam oczywiście fakt, że w definicji szerokiej każdy kto konsumuje produkt masowy jest konsumentem masowym (ale to definicja generująca więcej problemów niż rozwiązująca – raczej skrótowa i mało funkcjonalna). Nie chcę posługiwać się czyimiś pojęciami, bo to wprowadza ryzyko rozmawiania o dwóch różnych rzeczach za pomocą tych samych słów – przypadłość, skądinąd, dość częsta. Dla mnie odbiorca masowy to taki, który jest formatowany odgórnie, a więc za którego ktoś inny myśli. To odbiorca, który bardzo chętnie zdejmuje z siebie odium wybierania i decydowania. Wpada w koleiny i nimi jedzie. Myślę, że nawet gdybym czytał dziesięć razy więcej literatury popularnej to bym się nie załapał do tej kategorii, bo ja z założenia jestem oporny i wredny ;-). No, ale to tylko jedna opinia.

            Wydawcy w Polsce przeznaczają wielkie pieniądze na słabe książki – masz rację, nie przeciętne ale słabe, choć przeciętne również – ze względu na konwergencję kilku przyczyn. Przede wszystkim: skąd się czerpie słabych twórców? Zza granicy, najczęściej z USA. Pisarz importowany jest łatwiejszy i tańszy do rozpropagowania. Wystarczy napisać „superbestseller z list NY Times” i już, sprawa załatwiona. Dla wydawcy taki pisarz to mniej więcej pewny biznes: nawet jeśli nie zarobi kroci, to jakoś się sprzeda. A pisarz lokalny? Rzecz niepewna. Trzeba go sprawdzić, poświęcić czas na edycję, sugestie itd. Lepiej kupić gotowca. Niby nie ma w tym nic złego, ale w sytuacji kiedy niemal każdy wydawca rozgląda się za „jakimś pisarzem zagranicznym” pula sensownych twórców się kończy, a czerpać trzeba, bo fabryka stanąć nie może. Sięga się zatem po drugi i trzeci garnitur. A potem czwarty i piąty. Amerykańskie nazwisko jest lepsze niż warsztat pisarski i umiejętność nietuzinkowego spojrzenia na świat. A drugi powód? Odbiorcy, rzecz jasna. Wybierają to co ich zdaniem jest lepsze. Wracamy tutaj do punktu wyjścia, więc ten wątek zostawię już ;-)

            Klasyka jest fajna, ale zauważ, że ona się nie wpisuje w dzisiejsze trendy wydawnicze. Bo klasyka to kilkadziesiąt nazwisk, które wszyscy znamy, a współczesny rynek wydawniczy opiera się przede wszystkim na mieleniu coraz to nowych nazwisk, na generowaniu gwiazd jednego sezonu. Jak z klasyka zrobić gwiazdę sezonu? No i nie zapominajmy o systemie edukacyjnym, który zrobił wszystko co w jego mocy, aby ludzie klasyki nie lubili ;-).

            Pomiędzy filmem, literaturą i muzyką jest wiele różnic zasadniczych, to fakt, ale pewne mechanizmy selekcji, promocji itd są wspólne. Inaczej wygląda proces twórczy, inaczej też się w danym artefakcie uczestniczy, ale w każdym z tych trzech królestw istnieje nakierowanie na odbiorcę hurtowego i masowego, co powoduje, że liczy się obrót, nie jakość.

          10. Odbiorca masowy się raczej nad takimi sprawami nie zastanawia ; ) Przyjmuje wszystko, co mu dają, i idzie dalej. Chyba ; )

            Nie wiem, na ile to czytelnicze wybory amerykańskich pisarzy i „pisarzy”, a na ile „widzimisie” wydawców, że tak być powinno, że Polacy lubią amerykańską literaturę. Pewnie to jest proste przeniesienie z filmów (amerykańskich) niskich lotów/popularnej muzyki (amerykańskiej i brytyjskiej) na literaturę popularną.
            Odbiorcy literatury nie patrzą już na nazwiska – ba! większość nawet nie wie, czyje książki czyta. Często na moje pytanie, kto napisał tę książkę, którą mi polecasz, słyszę odpowiedź „nie pamiętam”. To kwestia dobrej strategii marketingowej. Gdyby polscy wydawcy chcieli, to by wypromowali polską literaturę. Ale jest jeszcze jedno – w przypadku książek spoza Polski zawsze można zrzucić winę na tłumacza; w przypadku polskich książek pisarz jest pod ostrzałem (i słusznie), czego się chyba wydawcy boją, bo u nas bardzo „wrażliwi” są wszyscy na krytykę.

            Kilkadziesiąt? Hm. Co jakiś czas poznaję nowe dzieła, chociaż są klasyką. Nie znam wszystkich nazwisk – życia by mi brakło ; ) Na przykład teraz fascynuje mnie Vesaas. Niesamowita literatura. Klasyka współczesnej norweskiej literatury. Zna się? A literaturę duńską, portugalską, rumuńską, serbską, łotewską, indyjska, japońska, koreańska czy chińska (że zakończę akcentem dalekowschodnim)? Ba! rosyjska klasyka, brytyjska, amerykańska, hiszpańska, włoska, francuska itd. O polskiej nie wspomnę, bo to wciąż lista nieunormowana, każdy dopisuje swoje nazwiska, inne „usuwa” itd.
            W szkole się tego nie czyta,* jedynie (o ile) na filologiach (chociaż studenci w większości teraz nie czytają książek, a jedynie opracowania i streszczenia). To jest literatura, którą warto poznać. A nie jakiś zmierzchy czy kolejne-romanse-które-powielają-Daniel-Steel-a-lansowane-są-jako-bestsellery-i-książki-które-trzeba-przeczytać-coby-być-„trendy”. I nie mówię, że klasyka to od razu ma być niewiarygodnie trudna literatura. Nie, w klasyce mieści się naprawdę wiele wartościowych utworów – cześć z nich to dzieła wybitne, ponadprzeciętne, trudne w odbiorze nawet dla dobrze przygotowanego czytelnika; ale część to po prostu świetne powieści, o doskonałej albo dobrej konstrukcji, dobrych portretach postaci, z fabułą, a nie – jak to bywa teraz – urywkami pomysłów, które dryfują na 500 stronach i nic z nich nie wynika.
            Ludzie chcą być „trendy”, bo lubią być akceptowani przez ogół. Ogół składa się z tych pojedynczych ludzi, którzy chcą być „trendy”. Ot, paradoks. Koncerny wydawnicze to wykorzystują i przemycają swoich „pisarzy”, zarabiają wielkie pieniądze i śmieją się z ludzi, że są takimi głupcami. Dobrze widać to na przykładzie poradników – fenomenalna machina zarabiania pieniędzy. Aż mnie co jakiś czas przychodzi chęć, by napisać poradnik. Albo romans. Czy kryminał.

            Mechanizm selekcji odbiorcy jest inny (ja tak sądzę, ale nie mówię, że to prawda – po prostu widzę po sobie i po znajomych). Promocji – tak, od dłuższego czasu jest bardzo zbieżny.

            *Szkoła nie robi wiele złego literaturze. Wręcz przeciwnie – szkoła robi wiele krzywdy uczniom. Obniża standardy. W szkole teraz nie trzeba nic robić. Nawet chodzić na lekcje. I tak się zdaje z klasy do klasy. A później tacy są studenci/pracownicy… Nie chcę dyskutować o nauczycielach. Strasznie obniżają standardy (wiem, powtarzam się ; )). Część nauczycieli to ludzie „z przypadku”; część nie ma pojęcia o literaturze czy o języku, bo ich to średnio interesuje, sami są odbiorcami masowymi, więc czegóż mogą nauczyć – krytycznego podejścia do kultury? ; ) Nie bawi ich intelektualna rozrywka, wolą coś „lekkiego”, bo życie takie „ciężkie”. Boli mnie to. No ale co zrobić?
            Mnie akurat w szkole nie chcą zatrudnić, to nie mogę poprowadzić lekcji języka polskiego tak, jakbym chciała ; ) Haha, może to i lepiej.

      2. niby odbiorcy nie kojarzą nazwisk, ale jednocześnie marketing nazwiska promuje. To ciekawy paradoks polegający być może – bo nie do końca to jeszcze rozgryzłem – na wmawianiu czytelnikowi, że ten wie więcej niż wie w rzeczywistości ;-). Taki odwołania do potencjalnej wiedzy – łechtajace ego odbiorcy – nie są niczym nowym także w innych dziedzinach życia. Cóż… każda metoda dobra aby coś sprzedać.

        z polskim autorem jest ten problem, że on tutaj jest. Wypowiada się, popełnia gafy, obraża się jak ktoś mu na odcisk nadepnie. Wyśmiewa się go na forach, robi się mu koło pupy. A hamerykański… kto go tak naprawdę zna? Do nas dociera jedynie fragment – ten najlepszy, starannie wybrany – przekazu medialnego. Brudy zostają za oceanem. Dlatego może mamy skłonność – jako odbiorca masowy – do doceniania tamtych twórców, kojarzą się nam z profesjonalizmem, a u nas to przecież wszystko takie siermiężne jest…

        jako recenzent miałem okazję recenzować iluś polskich twórców i nawiązując jeszcze do poprzedniego akapitu, otarłem się o lokalne piekiełko. Szczególnie lubię ilekroć jestem oskarżany o prywatę czy siedzenie w kieszeni pisarza, lub wprost: że to mój kumpel, dlatego go chwalę (to, że książka jest wyjątkowo ciekawa ma zdaje się mniejsze znaczenie – bo przecież kto by czytał książkę?). Pisząc peany o hamerykańcu jestem bezpieczny ;-).

        a z tą klasyką to spauzujmy… szerokie rozumienie klasyki to zaiste lawina, której nikt nie ogarnie. Mnie chodzilo o wąską klasykę, międzynarodową i rozumianą jako pewien zbiór stały, mniej więcej niezmienny.

        w szkole nie ma powodu aby czytać – program jest tak ułożony, że uczeń powinien w najkrótszym możliwym czasie „odkryć” jedyną słuszną myśl dotyczącą danej książki, czyli, de facto, zrozumieć „co autor miał na myśli” i musi to – obowiązkowo – odpowiadać interpretacji przyjętej w kanonie nauczania. Czytanie książek nie ułatwia zadania. Moja Iza, jak by nie patrzeć to filolog przecież, poznała to boleśnie na własnym przykładzie, kiedy uświadomiła sobie, że ona i 90% składu katedry nie zdałoby matury z języka polskiego, bo tam gdzie oni – poloniści z przekonania i pasji – widzieli tysiące możliwości, uczeń powinien wybrać jedną, jedyną, o której powiedział nauczyciel na lekcji. Ja się zapytowywuję: jak uczestnik tego cyrku ma lubić literaturę, skoro jest ośmieszana, dewastowana, opluwana? Wypruwa się z niej flaki i robi wydmuszkę…

        poradniki… eh… nóż się w kieszeni otwiera. Do dziś nie rozumiem jak się udało wmówić ludziom, że potrzebują poradników jak myśleć aby niczego nowego nie wymyślić…

        co do szkoły jeszcze – gdyby faktycznie można było nie chodzić do szkoły, to jeszcze by nie było tak źle. Obawiam się, że jest dokładnie odwrotnie: mechanizmy promocji uczniów punktują „obecnościowców”. Ktoś kto jest na każdej lekcji ale nic nie rozumie, będzie miał lepszą ocenę niż „obibok”, który przekroczył limit nieobecności, ale który wszystko ma w małym paluszku…

        1. Nie każdy polski pisarz reaguje. A szkoda, bo jeśli merytorycznie chce porozmawiać o literaturze, to dobrze. U nas, w Polsce, dawniej krytyka literacka miała się dużo lepiej – była słyszalna. Teraz słyszy się przede wszystkim – z całym szacunkiem – blogerów, którzy zazwyczaj nie są nawet dostatecznie przygotowani do odbioru literatury i później piszą różne zdumiewające „recenzje”.

          Wąski międzynarodowy kanon? Ależ on się co chwilę zmienia, wbrew pozorom ; ) Część uznaje Joyce’a za wielkiego pisarza, inni – za grafomana. I dla jednych to jest klasyka, dla innych nie. A mówię tu o „specjalistach od literatury”, czyli profesjonalnych krytykach i historykach literatury. Oni się spierają. Czytelnicy po prostu odrzucają, bo nie rozumieją.
          O, a Norwida w jego czasach też praktycznie nikt nie rozumiał. Czy dziś jest dużo czy tylko nieco lepiej? ; ) Jest artystą czy grafomanem?

          Program programem, ale ja znam nauczycieli, którzy tego się nie trzymają. I, o dziwo, ich uczniowie lepiej sobie radzą na egzaminach ; )
          Kiedyś tak było – obecność się liczyła. Teraz, od jakich dwóch-trzech lat, ze zgrozom stwierdzam, że nie. Teraz liczą się cyferki – ponad 30 osób w klasie, 1 osoba czyta „lekturę”, reszta siedzi i „konwersuje-niebywale-głośno-na-inne-tematy” albo nie ma jej wcale, spóźnia się na lekcje itd. Nie, trend się odwrócił – nie można „dziecka” zostawić na drugi rok w tej samej klasie, ba! trzeba mu pozwolić pięć razy poprawiać jedną ocenę na koniec semestru. To jest porażka. Ale ok, to inny temat ; )

          1. masz rację, blogerzy przejęli pałeczkę. I faktycznie, nie mają do tego przygotowania merytorycznego. Coby nie być gołosłownym, ze mną nie jest inaczej. Staram się trzymać nizin i nie wychylać głowy, bo nazbyt często widuję przykłady ludzi o innej filozofii życiowej. Mało imponują mi ludzie pozujący na znawców, ale cała ich „sztuka” sprowadza się do udawania Kuby Wojewódzkiego, który odkąd stał się krytykiem (wcześniej był cyrkowcem) narzucił mechanizm działania dla naśladowców: gadać dużo i bez sensu, koncentrować się na sobie, nie na recenzowanym dziele itd. Cóż, taki koloryt tej branży ;-)

            co do obecności – ja na studiach miałem zawsze przekroczone limity nieobecności i zawsze z tymi limitami walczyłem. Cóż jednak z tego, skoro należąc do nielicznego grona ludzi którzy wiedzieli co studiują i rozumieli to o czym była mowa, zawsze byłem w drugim garniturze za osobami, które wprawdzie niewiele rozumiały, ale chodziły na zajęcia i robiły notatki. Jestem w mniejszości i zawsze byłem, bo ludzie panicznie boją się ruszania głową, preferują rozwiązania proste, urzędowe, automatyczne. Chodzenie na zajęcia jest czymś takim, nie wymaga wysiłku, kojarzenia faktów ani wychodzenia przed szereg (tak jak czytanie bryków i spijanie z ust nauczycieli prawd doskonałych o niedoskonałych utworach jest prostsze niż samodzielne interpretowanie ich treści). Jeśli jednak piszesz, że to już odeszło do lamusa i zostało zastąpione czymś jeszcze gorszym to sam już nie wiem… Produkcja przeciętniaków ustąpiła miejsca produkcji pustych krzeseł? W praktyce zmienia to niewiele, bo ludzie, którzy wierzą w system edukacji nigdy nie przekroczą pewnego pułapu. Dzisiaj, wczoraj i sto lat wcześniej świat należał do tych, którzy byli na system edukacji zbyt bystrzy ;-). Jeśli jednak spojrzymy na to z punktu widzenia gospodarki i społeczeństwa, nie wróży to dobrze, bo oprócz cwanych jednostek, potrzebne są jeszcze w miarę kumate masy…

          2. Jeszcze ci, którzy pozują na „znawców”, to najmniejszy problem. Największym jest fakt, że obecnie dla przeciętnego czytelnika (ale niekoniecznie jednocześnie blogera) wyznacznikiem wartości dzieła są „recenzje” nawet nie tyle „nieprofesjonalne”, ile jawnie upraszczające konkretny utwór albo nazbyt zachwalające gnioty.

            A tam, studia to inna bajka ; p
            Ja tu o szkole mówię ; p W szkole teraz nie trzeba nawet być obecnym, coby zdać z klasy do klasy czy mieć dobre oceny. To jest zgroza. Bo na studiach to wszystko zależy od profesorów (a z tym się wiążą i: uczelnia, wydział, instytut, kierunek studiów, tryb itd.).

            Ale to prawda – na wszystkich poziomach się teraz promuje przeciętność. Zgroza, oj, tak, zgroza.

          3. z blogami to jest jeszcze jedna rzecz: nie zauważyłaś, że typowe blogi recenzenckie (powiedzmy: te przeciętne, te których jest najwięcej) mają całkiem sporo ruchu na zasadzie „super recenzja, zapraszam do mnie”? Kiedyś doszedłem do wniosku bardzo zbieżnego z Twoimi przemyśleniami: że w ogóle często nie ma znaczenia co tam jest wypisane, ile że w ogóle pojawiają się posty, pod którymi wszyscy mogą się odhaczyć aby statystyki rosły ;-). Przyznaję, że kiedyś też zerkałem na statystyki naszego bloga i uważałem to za coś w miarę istotnego, więc od choroby wolny nie jestem ;-)

          4. Tak – zauważam to. I bawi mnie takie podejście blogerów. Ale, co ciekawe, sprawdza się. Widać po książkach, które dostają do „recenzji” ; )
            Dyskusji brak, ale komentarzy mnóstwo – dobre zagranie marketingowe. Oczywiście, jeśli ktoś świadomie buduje „markę” ; )

            A tam, statystki to ciekawa rzecz. Nie mówię o cyferkach, bo one mnie akurat najmniej interesują. Ale lubię czasami czytać frazy, które doprowadziły do owarinaiyume xD Kiedyś nawet podglądałam, które teksty są najczęściej wyświetlane (i chyba jeden nadal przoduje, ale to ze względu na tytuł książki – Wesele hrabiego Orgaza R. Jaworskiego; o dziwo, nie Panda Sex Mian Mian _^_’).

          5. hehe, też lubię się pośmiać z fraz wyszukiwań ;-). U nas dominuje generalnie sex w różnych wariantach, czasami szczególnie ciekawych ;-D. Pewnie onibe to dobrze zakamuflowany blog erotyczny ;-)

  2. Po pierwsze Zarza- jeżyna! Nigdy nie słyszałam tego słowa i chyba intuicyjnie tylko dopasowałabym w myślach inne, więc taka niespodzianka… Po drugie: (a jednak!) zarza i zdrada jakoś tak mocno brzmią, zaraz, jako kolejny pojawia mi się „uraz”, i chyba wszystko tu właśnie, już lingwistycznie, pasuje!

    1. Oj, tak, niespodzianka!
      Lingwistyczna intuicja – wspaniale! Ale ta gra słów, ciąg asocjacji… tylko w języku polskim. Nie wiem, jak to jest po hiszpańsku i czy też się tak układa.

  3. Mroczne korytarze duszy… No, No… Luizo, zdecydowanie nie powinnam czytać recenzji powieści, które pojawiają się tu u Ciebie. Kolejna książka, którą bardzo chętnie bym wzięła na warsztat, ale czasu brak mi. Kusisz, kusisz mnie…. Dopiszę do listy. Mam nadzieję, że jesienne wieczory będą bardzo długie, a zimowe jeszcze bardziej.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s