Lekcja śmierci. Recenzja „Dzisiaj narysujemy śmierć” Wojciecha Tochmana

Recenzję można (było) przeczytać na stronie bookznami.pl

[Bezpośrednio na blogu od 27.04.2013]

Siadaj. No siadaj, białasie, nie ubrudzisz się. I tak wszyscy jesteście ubrudzeni. Naszą krwią. Patrzę na ciebie i widzę tamtych zdrajców. Tchórze. Porzucili nas. Czego ode mnie chcesz, człowieku? Słuchać historii, która jest we mnie? Noszę ją chyba w żołądku. Nie trawi jej już tyle lat. Dlatego ciągle boli. Ciąży. Kamień w brzuchu. Posłuchasz, choć nie jesteś na moje treści gotowy. Będę mówiła od początku. (…)

Pod koniec 2010 roku światło dzienne ujrzała książka wstrząsająca. Chociaż każdy epitet, każde określenie takie jak: „wstrząsająca”, „przerażająca”, „szokująca” nie odzwierciedla w pełni tego, o czym mówi nam Wojciech Tochman. Poraża już tytuł. Dzisiaj narysujemy śmierć. Przecież rysunki konotują wizerunek dziecka nieporadnie pokrywającego białe kartki papieru własnymi malunkami. Dorośli stają się nauczycielami rysunku. Okrutna lekcja spotkała dzieci w 1994 roku w Rwandzie. Lekcja śmierci.

Mówi o tym niemal każda książka o Rwandzie, ale trzeba powtórzyć: królem Rwandy – mwami – zawsze byli Tutsi. (…) przez co najmniej pięć ostatnich stuleci krowa symbolizowała w Rwandzie potęgę i władzę. Nie dzida, nie maczeta, ale krowa. (…) W praktyce stada [krów] należały do poszczególnych panów Tutsi. Ich wasalami byli Hutu. Hutu to chłopi. (…) pasterz Tutsi był patronem Hutu. Dawał chłopu ochronę i stylizację. I jeszcze Twa – podobno pierwsi na tych ziemiach, autochtoni, garstka ich, zbieracze miodu w lesie, a poza lasem garncarze, wiejscy parobkowie, służący.

Tutsi, Hutu i Twa zostali podzieleni na gorszych i lepszych, na czarnych i tych o jaśniejszej cerze dopiero wtedy, gdy pierwsi Europejczycy wkroczyli na ziemie dzisiejszej Rwandy. Wszelkie niesnaski, podsycanie nienawiści rozpoczęło się wraz z pojawieniem się nas – białych „kolonizatorów”, pysznych, aroganckich i butnych. A później, parafrazując Jana Błońskiego, biedni Europejczycy patrzyli na ludobójstwo w Rwandzie… W masakrze, w bestialskim mordzie dokonanym na Tutsi w 1994 roku (sic! – to przecież koniec XX wieku!), jak się szacuje, zginęło od 800 000 ludzi do znacznie ponad miliona. Abstrakcyjna liczba. Nie potrafimy sobie wyobrazić takiej hekatomby krwi. Tak, to przekracza nasze możliwości, szczególnie psychiczne. Co mamy zrobić z tą wiedzą?

Zamiast stawiać pytanie: „Dlaczego Tochman pisze o masakrze w Rwandzie teraz, po tylu latach, kiedy Europa już dawno o tym zapomniała, bo jakżeż mogłaby pamiętać?”, lepiej zapytać: Dlaczego to czytam? Co chcę odnaleźć w tej książce? Czego pragnę się dowiedzieć? Czy to ma być forma katharsis, swoistej pokuty i oczyszczenia? Każdy czytelnik, odbiorca, Europejczyk, katolik musi odpowiedzieć sobie sam. Zostawiliśmy Rwandę w bratobójczym mordzie, który zainspirowany został przez nas, nie przez Hutu, nie przez Tutsi. Europejczycy biernie przyglądali się piekłu na ziemi. Nie zrobili nic. Uciekli. Stchórzyli. Nawet misjonarze. Nasza rejterada trwa do dziś. A ludzie tam żyją. I pamiętają.

Dlaczego chcę o tym opowiadać? Komu i po co? Tym, którzy powiedzą, że nie wiedzieli? Że nie znali prawdy? Ale gdzie jest granica między mówieniem prawdy a epatowaniem? Czy ten, który mi powie: epatujesz dziecięcym cierpieniem, będzie mówił o mnie? Czy raczej o sobie: tego, co opowiadasz, nie potrafię przyjąć, nie ma we mnie na to miejsca, brzuch mnie boli, podbrzusze. Ale czy to jest powód, bym zamilkł?

Przejmujący reportaż Wojciecha Tochmana składa się z kilku(nastu) fragmentarycznych opowieści o ocalonych. Spośród nich najwięcej miejsca polski reportażysta poświęca historii Leonarda (imię zmienione), z którym się zaprzyjaźnił. Zamiast opowiadać o (anonimowych) milionach brutalnie zabitych, skatowanych i pozbawionych godności, zrównanych z karaluchami i wszami, Tochman słusznie decyduje się na przybliżenie nam portretów kilku osób. Podaje ich imiona, opisuje je na tyle szczegółowo, na ile to możliwe. Oni nie są  anonimowi. Oni byli. Istnieli. Żyli. Mieli plany, marzenia. A teraz ich nie ma. Pozostały niezidentyfikowane kości porozrzucane po całej Rwandzie. Bo w całej Rwandzie zbijano. Od świtu do zmierzchu. Większość z tych (o ile nie wszyscy), którzy ocaleli fizycznie, duchowo już nie żyje. Nielicznych zamordowanych można oglądać na zdjęciach znajdujących się w Centrum Pamięci w Kigali. Świetnie odwzorowuje to okładka: mężczyzna przyglądający się dziecku na zdjęciu. Kim ono było? Kim mogło być? Dlaczego zostało zabite?

Dzisiaj narysujemy śmierć czyta się ze łzami. Szereg pytań. Brak słów.

——————

Wojciech Tochman, Dzisiaj narysujemy śmierć, Czarne, Wołowiec 2010.

Autor: Luiza Stachura

2 uwagi do wpisu “Lekcja śmierci. Recenzja „Dzisiaj narysujemy śmierć” Wojciecha Tochmana

  1. Świetna recenzja.
    Czytałam również tę książkę i podobnie jak ty nie mogę się od niej „uwolnić”. Dawno żaden tekst tak mną nie wstrząsnął. Szczególnie fragment o misjonarzach, którzy ratują „opłatek” a nie drugiego człowieka. Przejmujące. Masz racje, każde słowo to za mało. Znana semantyka nie wystarcza. Książka Tochmana powinna być lekturą obowiązkową w szkołach, studiach. Bardzo ważny tekst.

    1. Czytałam Twój wpis o „Dzisiaj narysujemy śmierć” (i książce Chwina), ale słów mi brakowało, żeby cokolwiek napisać.

      Tak, to bardzo ważny tekst. Przeczytać powinien każdy.

      Dziękuję i pozdrawiam serdecznie!

Dodaj komentarz