„Ważne jest teraz”.* Recenzja książki „Wszystkie boże dzieci tańczą” Harukiego Murakamiego

Wszystkie boże dzieci tańczą to zbiór sześciu opowiadań japońskiego pisarza, Harukiego Murakamiego. Motywem łączącym wszystkie „miniatury” jest trzęsienie ziemi w Kōbe z 1995 roku – jedno z najtragiczniejszych w historii Japonii. Trzęsienie ziemi staje się momentem granicznym, punktem zwrotnym dla bohaterów opowiadań, chociaż może wydawać się na pierwszy rzut oka jedynie tłem czy pretekstem do rozważań pisarza.

Pierwsze opowiadanie, UFO ląduje w Kushiro, porusza problem pustki wewnętrznej, wydrążenia, zatracenia duszy i bezszelestnego, niezauważalnego „przemienienia się” w (metaforycznego) człowieka-maszynę, człowieka automatycznie, odruchowo wykonującego wszelkie czynności. Trzęsienie ziemi pośrednio wpływa na autorefleksję bohatera opowiadania – czy jego żona miała rację, mówiąc, że jest pusty w środku? Co znaczy „pusty”? Jak zapełnić tę pustkę?

Krajobraz z żelazkiem – drugi utwór – dotyczy umiejętności tyleż życia, ile… umierania. Trzęsienie ziemi wyzwala mimowolny powrót do przeszłości. Zmusza do zastanowienia się, dlaczego odchodzimy od innych ludzi, dlaczego wyjeżdżamy, czemu zostawiamy bliskich, przed kim uciekamy. Jednakże rozrachunek z popełnionymi czynami nie następuje. Urywa się w połowie ruchu…

Centralne, jak się zdaje, opowiadanie Wszystkie boże dzieci tańczą, oscyluje wokół trudności dorastania, dojrzewania, a przede wszystkim budowania własnej tożsamości, świadomości. W oparciu o co i o kogo młody człowiek jest w stanie zbudować świat wartości? Kto albo co stanie się drogowskazem w jego życiu? Czy wybory i błędy rodziców wpływają znacząco na nasze życie? Czy jako dzieci boże nie powinniśmy tańczyć? Taniec jest przecież uwielbieniem (Stwórcy-Ojca – zarówno Ojca Niebieskiego, jak i ojca ziemskiego), radością, odegnaniem ciemności, życiem… Trzęsienie ziemi przyczynia się do wyjazdu matki głównego bohatera – młodzieniec w samotności może szukać swojej drogi w życiu. Swojej drogi.
Czytaj dalej

W objęciach nocy. Recenzja „Nadepnęłam na węża” Hiromi Kawakami

Wydawnictwo Karakter prezentuje polskiemu czytelnikowi trzy opowiadania współczesnej japońskiej pisarki Hiromi Kawakami. Autorka urodziła się w 1958 roku w Tokio, z wykształcenia jest… biologiem i tę fascynację z łatwością można dostrzec w utworach, które weszły w skład „zbiorku” Nadepnęłam na węża. Od razu zaznaczmy – światy stworzone przez Kawakami są fikcjonalne, zanurzone w mitologii, chociaż można je również odczytywać jako (paraboliczne) przypowieści.

Pierwszy utwór, Nadepnęłam na węża, przenosi nas w świat z pogranicza jawy i snu. Można zaryzykować twierdzenie, że opowiadanie jest głęboko osadzone w (japońskiej) mitologii, w której świat dziwów, demonów przybierających kształt zwierząt korespondował z kruchą rzeczywistością ludzi. Narratorka nadepnęła na węża. Wąż przybrał postać człowieka i… zamieszkał z bohaterką. Dlaczego wąż tak postąpił, co chciał osiągnąć? Jak na bohaterkę wpłynęło przebywanie z gadem? Czy innym ludziom zdarzają się podobne wypadki?

Utwór zatytułowany Znikają porusza kilka istotnych problemów. Jednym z nich jest niedostrzeganie drugiego człowieka, instrumentalne traktowanie, niezważanie na cudze pragnienia, intencje. Ważnym zagadnieniem są rodzinne tradycje – ich pielęgnowanie, przestrzeganie, przekształcanie czy wreszcie negowanie, niszczenie, odrzucanie. Surrealistyczne i groteskowe opowiadanie przypomina częściowo Kafkowską Przemianę. Bohaterka Znikają jako jedyna dostrzega brata, który pewnego dnia po prostu zniknął ze świata materialnego (czy raczej zniknął ze świata widzianego oczami ludzi). Jakby nie dość tego, zbliża się jego ślub i rodzina musi w jakiś sposób wybrnąć z kłopotliwej sytuacji. To jednak nie koniec niezwykłych zdarzeń, gdyż narzeczona…
Czytaj dalej

„Szczęście to rzecz niezwykle subiektywna…”* Recenzja książki „Dzień z życia pisarza Kubo” Paka T’aewǒna

Pak T’aewǒn to jeden z najwybitniejszych dwudziestowiecznych koreańskich pisarzy. Urodził się w Seulu w 1909 roku (zmarł w 1986). Był członkiem artystycznej grupy Stowarzyszenie Dziewięciu. Od połowy 1934 roku zaczął publikować w gazecie „Chosǒn Chunggang Ilbo” swoją na wpół autobiograficzną książkę o znamiennym tytule Dzień z życia pisarza Kubo. Kubo to pseudonim artystyczny koreańskiego pisarza, Paka T’aewǒna – pseudonim, który mimowolnie przywodzi na myśli kubofuturyzm bądź kubizm…

Niewielkich rozmiarów dzieło** dotyczy tytułowego jednego dnia z życia Kubo. Dwudziestopięcioletni Kubo jest niespełnionym pisarzem i człowiekiem – raz z powodu niemocy twórczej, dwa z powodu wyrzutów sumienia względem matki, która przypomina mu łagodnie, że już czas się ożenić, założyć rodzinę, ustatkować się. Dzień z życia pisarza Kubo jest zapisem wędrówki młodego człowieka ulicami Seulu (Korea wówczas była pod okupacją Japonii) od około dwunastej w południe aż do późnych godziny nocnych. Młody pisarz, z notesem i laską w ręku, chodząc po mieście, spotyka różnych ludzi – pisarzy, intelektualistów, przyjaciół i znajomych, ludzi prostych, hostessy, dzieci. Wchodzi do kawiarń, jedzie tramwajem, spaceruje, przygląda się, rozmyśla, wspomina spotkanie z dziewczyną, którą kiedyś kochał. Zastanawia się nad ludzkimi wyborami, nad poszukiwaniem i istotą szczęścia. Czym jest szczęście? Otrzymaniem nowego zegarka, nowej spódnicy, arbuza? A może szczęście to uśmiech, chwilowa radość, dobre słowo, spokój ducha, wyciszenie? Czy słowo „szczęście” dla każdego znaczy to samo? W którym momencie można powiedzieć, że jest się szczęśliwym? Jak być szczęśliwym?

Kubo to niespieszny przechodzień, obserwator i „rejestrator” drobnych wydarzeń, pozornie błahych sytuacji, chwil, a także – co istotne – relacji międzyludzkich. W myślach próbuje odnaleźć powody, dla których niektórzy ludzi przebywają z innymi albo wręcz przeciwnie – unikają ich, odwracają wzrok, odsuwają się.
Czytaj dalej

Ciemność pozbawiona przestrzeni. Recenzja „Tańcz, tańcz, tańcz” Harukiego Murakamiego

Proza Harukiego Murakamiego budzi skrajne emocje – można zaryzykować twierdzenie, że od miłości do nienawiści. Niektórzy uwielbiają Murakamiego niemal bezkrytycznie, inni z niezrozumieniem kręcą głową i mówią „nie”, „stanowczo nie”. Niewątpliwym jest, że bez choćby minimalnej znajomości czy zainteresowania Krajem Kwitnącej Wiśni, wiele niuansów, aluzji bądź otwartej krytyki, polemiki ze współczesnym japońskim społeczeństwem, jest nieczytelnych. Nie oznacza to, iż proza Murakamiego jest aż tak hermetyczna, bardzo „japońska”. Problem polega raczej w analizach stylu, analizach schematów fabularnych, we wszelkich interpretacjach, w odcyfrowaniu symboliki i tym podobnych. Można bowiem „pływać” po powierzchni, zdumiewając się prostotą zdań (bazujemy wszak na tłumaczeniu, nie na oryginale), ale można i sięgnąć nieco głębiej. Nie oznacza to, że proza Murakamiego odkrywa Nieodkryte i nazywa Nienazwane. Nie. Jest raczej intrygującym spojrzeniem na przestrzeń literacką.

Książka Tańcz, tańcz, tańcz wydana została w Japonii w 1988 roku, w Polsce dopiero niedawno, bo w 2005. Akcja rozgrywa się (nie tylko w Japonii) w 1983 roku, chociaż nie brak retrospekcji. O fabule można napisać tyle: główny bohater i zarazem narrator (którego nazwiska czy imienia Murakami nie zdradził czytelnikom, przez co staje się osobliwym Jedermannem), wiedziony głosem ze snów, prowadzi czytelników do tajemniczego hotelu Pod Delfinem (jakkolwiek hotel naprawdę nazywa się Dolphin). Hotel staje się swoistym centrum (centrum świata i życia) dla narratora. Narrator musi do niego powrócić. Dlaczego? Warto przekonać się, czytając książkę, gdyż jedno (nie)przypadkowe spotkanie pociąga za sobą nieoczekiwane zdarzenia, zwroty akcji. Bohater-narrator przemierza drogę od hotelu do hotelu. Jak się zdaje, struktura książki oparta została na kompozycji klamrowej, ramowej – wszystko zaczyna się w hotelu i w nim też musi urwać się akcja. Dzieło Murakamiego, jak przystało na przykład azjatyckiej literatury, nie kończy jedna konkluzja, nie ma nic pewnego, wszystko jest jeszcze możliwe. Zakończenie jest otwarte.

Zastanawia tytuł utworu, Tańcz, tańcz, tańcz. Na wstępie warto przypomnieć, że taniec w wielu kulturach połączony jest ściśle z początkiem istnienia człowieka, z odżegnywaniem niebezpieczeństwa związanego ze światem natury – dzikim, nieokiełznanym, nieznanym. Taniec to ruch, dynamika i, w przeciwieństwie do statyki, utożsamiany bywa z radością i życiem. Bezruch zaś to niejako śmierć. Taniec łączy się zarówno ze sferą sacrum, jak i profanum. Tym samym często padające w książce Murakamiego słowa tańcz, tańcz, tańcz – tańcz tak pięknie, by zadziwić innych można interpretować jako: żyj, żyj, żyj – żyj tak pięknie, by zadziwić i zachwycić innych.
Czytaj dalej

Efemeryczne piękno. Recenzja książki „Zimny płomień i inne opowiadania” Yukio Mishimy

Polski wydawca prezentuje nam wybór opowiadań jednego z najważniejszych japońskich pisarzy XX wieku, Yukio Mishimy. Już oksymoroniczny tytuł, Zimny płomień, zapowiada podróż w świat paradoksów, z pogranicza jawy i snu, podróż w głąb… ludzkiej duszy.

Tytułowe opowiadanie, Zimny płomień, poświęcone zostało fascynacji nie(z)rozumianej w polskiej czy nawet europejskiej kulturze oraz świadomości. Onnagata, czyli młody mężczyzna odrywający role kobiece w teatrze, budzi swoisty zachwyt w oczach wielu… mężczyzn. Afekt wywołany przez androgenicznego, zjawiskowego i efemerycznego młodzieńca (młodzieńca, który bardziej przypomina „ideał kobiety” niż mężczyznę) u wielu czytelników, nieznających japońskiej kultury i obyczajowości, może wzbudzić podejrzenia o… homoseksualizm. Tymczasem onnagata to idealny wzór kobiety – wzór kobiety, którą nigdy nie będzie… żadna kobieta. Owszem, kiedyś rolę kobiet w teatrze odrywały same kobiety, ale zarówno z powodu utożsamiania zawodu aktorki z prostytutką, jak i bynajmniej niedwuznacznych zachowań widzów i aktorek po przedstawieniach, zmieniono zasady. Fascynacja onnagatą nie prowadzi jednak do spełnienia, to wieczne pragnienie, nienasycone pragnienie. Moment przecięcia się dróg, spojrzeń i słów wystarcza jako chwilowa satysfakcja. Wszystko rozgrywa się nie w fizycznym zbliżeniu, ale duchowym, ulotnym połączeniu, scaleniu. Wyrafinowane piękno młodzieńca, jego delikatność, subtelność, ale zarazem ów „zimny płomień” w oczach, stanowią kwintesencję ideału kobiety. Nieosiągalnego i niedosięgłego piękna.

Kolejny utwór przenosi nas w kobiecy świat. Można zaryzykować twierdzenie, że niektóre bohaterki opowiadania Przejść przez wszystkie mosty w interesujący sposób odzwierciedlają swoją postawą, zachowaniem, a nade wszystko myślami ciemną stronę duszy młodych kobiet – zazdrość, zawiść, chęć zwycięstwa za wszelką cenę, ciekawości czy wręcz wścibstwo. Inne – przeciwnie, uwydatniają kobiecy upór i konsekwencję. Z tajemniczym uśmiechem przemierzają mosty… Co kryje się pod zewnętrzną powłoką? O czym myślą? Czego pragną? Jakie są ich motywacje? Bez zbędnych słów. Z wieloma niedomówieniami, niedopowiedzeniami. Ascetyczna narracja. Świetna „miniatura”.
Czytaj dalej

Kaidan XX wieku. Recenzja „Obcych” Taichiego Yamady

Na początek parę słów wyjaśnienia. Kaidan to japońska nazwa na opowieści (ale, co ważne, opowieści z Kraju Kwitnącej Wiśni) o duchach, zjawach, demonach i innych niewytłumaczalnych racjonalnie zjawiskach. Z tym zastrzeżeniem, iż terminu kaidan używało właściwie do (prawie) końca XIX wieku.

Warszawskie wydawnictwo Muza zaprezentowało polskiemu czytelnikowi innego, obok Harukiego Murakamiego, japońskiego współczesnego pisarza. Niewielkich rozmiarów książka może wzbudzić zainteresowanie już jakże silnie nacechowanym semantycznie tytułem Obcy i wszystko byłoby pięknie, gdyby nie fatalna jakość edycji i tłumaczenia. Edytor powinien z miejsca zostać zwolniony za mnóstwo błędów, które są w stanie skutecznie utrudnić czytanie (wyrywają z rytmu, pozbawiają przyjemności obcowania z utworem, pozbawiają możliwości wdania się w romans z tekstem…). Tłumaczenie również pozostawia wiele do życzenia – zupełnie jakby czytało się źle skrojony scenariusz filmowy. A może tak miało być?

Taichi Yamada, jak przystało na scenarzystę telewizyjnego i filmowego, przenosi nas w świat cudów, dziwów i zjawisk paranormalnych rodem z… horroru (średniej jakości). Ascetyczna narracja zamiast dążyć ku japońskiej ulotności, efemeryczności, niedopowiedzenia, podąża w kierunku skrótowości właściwej dla… scenariusza filmowego.

Główny bohater, Harada (nota bene też scenarzysta telewizyjny), samotnie mieszka w biurze (po rozwodzie z żoną). Pewnego dnia przypadkowo (a może za sprawą przeznaczenia?) spotyka młode małżeństwo, które wygląda dokładnie tak, jak jego tragicznie zmarli rodzice. O fabule nie ma sensu pisać więcej – bez trudu można domyślić się ciągu dalszego, jeśli zna się chociaż trochę schematy fabularne japońskich powieści grozy bądź japońskich horrorów. Intrygująca z początku historia opuszczonego (obcego) Harady, młodego małżeństwa (na swój sposób również wyobcowanego) oraz pewnej tajemniczej kobiety (także obcej, wyalienowanej, przepełnionej goryczą i bólem), przeradza się w niesamowicie sztampową opowieść – quasi-kaidan, który raczej śmieszy, niż choćby minimalnie straszy albo zmusza do zastanowienia.
Czytaj dalej

„Pozwalam się inspirować podszeptom automatycznym”.* Recenzja „Rozpirzonego bębna” Bohumila Hrabala

Écriture automatique, co można przetłumaczyć jako „pisanie automatyczne”, „zapis automatyczny”, to wbrew pozorom nie jest żaden wynalazek surrealistów. Podobne „triki” stosują spirytualiści czy ezoterycy. Wróćmy jednak do techniki pisarskiej, którą bezsprzecznie stało się écriture automatique. Za jej pomysłodawcę uznaje się André Bretona, francuskiego pisarza, chociaż można zaryzykować twierdzenie, że prekursorskie wobec écriture automatique metody „tworzenia” zaproponowali… dadaiści. „Zapis automatyczny” to nic innego jak próba uchwycenia (nie)kontrolowanego „strumienia myśli”. Analogicznie choćby w fenomenalnym utworze Jamesa Joyce’a, Ulisess – na uwagę szczególnie zasługuje „strumień świadomości” Molly.

Wybór opowiadań Bohumila Hrabala, jednego z największych czeskich pisarzy XX wieku, tytuł przejął od jednego z utworów. Na przestrzeni czterdziestu lat pisarstwo Hrabala zmieniało się i to dość radykalnie – taki jest klucz wyboru, o czym przekonuje nas tłumacz opowiadań. Przyjrzyjmy się bliżej.

Koniec lat czterdziestych i lata pięćdziesiąte prezentują się jako czas tworzenia pod wpływem Bretonowskiego écriture automatique. Zapis toku myśli, myśli, którymi rządzą asocjacje, konotacje, spostrzeżenia, wtrącenia, dygresje. Myśli nieuporządkowane. Myśli… automatyczne. W języku zauważymy mnóstwo kolokwializmów, wulgaryzmów, konstrukcji przypominających raczej anakoluty, niż poprawne gramatycznie wypowiedzenia. Wszystko to wytrąca czytelnika z… równowagi. I, wbrew pozorom, dostrzegamy, iż Masłowska nie wprowadziła do literatury niczego nowego. Wysoki poziom zwulgaryzowania języka we wczesnych (bo z przełomu lat czterdziestych i pięćdziesiątych XX wieku) utworach jednych czytelników może skutecznie odrzucić, a dla niektórych stać się dowodem na permanentną czujność i nieufność pisarzy wobec języka codziennego i zmian, którym mowa codzienna podlega.
Czytaj dalej

Odwrócony… język? Recenzja „Odwróconego światła” Tymoteusza Karpowicza

Przypomnijmy, że Tymoteusz Karpowicz urodził się 15 grudnia 1921 roku we wsi Zielona, koło Wilna. Jest jednym z czołowych polskich poetów lingwistycznych XX wieku, dramaturgiem, eseistą oraz przedstawicielem pokolenia „Kolumbów”. Poezja Karpowicza na tle twórczości najbardziej znanych poetów pokolenia „Kolumbów” odznacza się niebywałą metaforyką, erudycyjnością i permanentnym pytaniem o język, a w szczególności o Słowo poetyckie – Słowo, które może (s)tworzyć, ale i równocześnie zniszczyć…

Autor Trudnego lasu debiutuje (jako poeta) w roku 1948 tomikiem zatytułowanym Żywe wymiary. Lata 50. i 60. XX wieku to okres częstych publikacji poetyckich Tymoteusza Karpowicza.[1] W 1972 roku zaskoczył jednak praktycznie całą krytykę, wydając Odwrócone światło. Można zaryzykować twierdzenie, że poemat, przynosząc falę sporej konsternacji i zaskoczenia, zamknął usta krytykom. Jak pisać o Odwróconym świetle, jak mówić o nim, jak je czytać?

Dla porządku dodajmy, że w 1973 roku poeta postanawia zakończyć pracę w redakcji wrocławskiego miesięcznika literackiego „Odra” (zajmował się tam działem poetyckim, co nie powinno dziwić) i wyjechać do Stanów Zjednoczonych,[2] a konkretnie do Chicago, gdzie zmarł 26 czerwca 2005 roku.

Co ważne, w 1999 roku światło dzienne ujrzała książka poetycka Słoje zadrzewne z mylnym podtytułem Teksty wybrane. Wróćmy jednak do Odwróconego światła.

Jak czytać Odwrócone światło?

Zacznijmy od budowy poematu. Odwrócone światło dzieli się na dziesięć części zatytułowanych (pisownia oryginalna): przed każdą chwilą, zwiastowanie, nawiedzenie, narodzenie, nauka, nauczanie, kana galilejska, pojmanie, ukrzyżowanie, zmartwychwstanie. Co ciekawe, podział na takie właśnie „elementy” powtórzył Karpowicz w Słojach zadrzewnych (powtórzył i uzupełnił kilkoma nowymi).

Nazwy poszczególny części mogą przywoływać asocjacje z życiem i męką Jezusa. Tymoteusz Karpowicz nie ogranicza się jednak do sfery sacrum. Interesuje go swoiste napięcie między tym, co sakralne, a tym, co przynależne do sfery profanum. Istotna jest gra światłocieni, gra antynomii, interesujące są stany graniczne (to, co na pograniczu; to, co z pogranicza), marginalne i paradoksalne, różne punkty widzenia, odchylenia, zniekształcenia i deformacje. Jednym słowem – wieloznaczności.
Czytaj dalej

„Opowiedzieć mogę wszystko, ale w opowieści są tylko słowa, a to było życie, męka, śmierć głodowa.”[1] Recenzja „Wszystko płynie” Wasilija Grossmana

XX wiek to jeden z najtragiczniejszych w dziejach Rosji. Miliony ofiar. Miliony zapomnianych. Miliony skrzywdzonych. Miliony przemilczanych zbrodni.

Wasilij Grossman jest znany polskiemu czytelnikowi właściwie jedynie z utworu Wszystko płynie. Dopiero w zeszłym roku światło dzienne ujrzało polskie tłumaczenie jednej z wielu aresztowanych (sic!) książek w Związku Radzieckim – Życie i los, a Życie i los (1959) to najważniejszy (liczący blisko dziewięćset stron w polskim tłumaczeniu) utwór Grossmana i jedno z najistotniejszych dzieł dwudziestowiecznej literatury światowej.

Zatrzymajmy się jednak na chwilę przy Wszystko płynie (1961).

Niewielkich rozmiarów dzieło Grossmana, o tytule przywodzącym na myśl słowa Heraklita, jest wstrząsającym i bolesnym, ale jednocześnie niezwykle ważnym świadectwem i przypomnieniem o tragicznej historii zarówno Rosji, jak i Ukrainy.

Iwang Grigorjewicz – główny bohater Wszystko płynie – po śmierci Stalina wyszedł (jak wielu innych) z obozu. Wspólnie z nim przemierzamy Rosję, nową-starą Rosję, w poszukiwaniu utraconego czasu, miejsca, a przede wszystkim życia. Przyglądamy się ludziom, także tym znanym Iwanowi – ich zachowaniu, zmianom, które w nich zaszły, a w szczególności patrzymy na ich oportunizm, lęk i nieprzemijającą trwogę. Zniewoleni strachem ludzie, którzy uniknęli (z takich czy innych powodów) aresztowań, boją się tych, którzy opuścili obozy. Boją się, że zniszczą ich względny spokój. Boją się spojrzeć im w oczy. Boją, że prawda może wyjść na jaw – gorzka prawda o zdradzie, denuncjacji, wydaniu albo zaniechaniu. Boją się wyrzutów sumienia. O ile jeszcze mają sumienie.

Mimowolnie stajemy się świadkami swoistego rozrachunku Iwana (porte-parole Grossmana) z własnym życiem, z historią, z bezsensowną śmiercią…
Czytaj dalej

Skaza człowieczeństwa. Recenzja „Skazy” Magdaleny Tulli

Wydana w 2006 roku Skaza to czwarta książka Magdaleny Tulli. Przypomnijmy pokrótce, że na twórczość Tulli składa się enigmatyczny poemat Sny i kamienie (1995), osobliwa proza poetycka W czerwieni (1999) oraz proza eksperymentalna Tryby (2003).

Magdalena Tulli stwarza światy za pomocą słów z wielką łatwością i zdolnością, o czym można się przekonać, czytając poprzednie jej utwory. Analogicznie ze Skazą.

Zastanawia jednak, czy Tulli stwarza, czy… przetwarza? Wydaje się bowiem, że przestrzeń jej książek została przeniesiona ze świata rzeczywistego – świata dobrze nam znanego – a później odpowiednio literacko przetworzona, wy-kreowana…

Zacznie się od strojów[1] – tymi słowami „wchodzimy” do świata Skazy. Obserwujemy moment kreacji, moment powołania. Przestrzeń konstytuują stroje – nie ludzie, lecz stroje. Ubranie determinuje wygląd postaci, jej zachowanie i charakter. Nie ma ludzi – są stroje, są marionetki, lalki.

Na początku jesteśmy świadkami budowanej pospiesznie rzeczywistości, ostatnich przycięć i docięć przed wejściem na wizję, przed podniesieniem kurtyny. Dostrzegamy także zmagania narratora quasi-stworzyciela z wynajętymi pracownikami. Co ciekawe, narrator jest w stanie pozornie swobodnie wcielić się w dowolną postać. Zespolenie narratora z postacią nie warunkuje jednak zmiany sposobu narracji – narrator, łącząc się z bohaterem, ukazuje nam skrawek jego potencjalnego wewnętrznego świata: urywek marzeń, ambicji, myśli.

Ale czy narrator panuje w ogóle nad bohaterami, ich zachowaniem, słowami? Czy jest w stanie uporządkować wątki, poprowadzić spójną historię od początku do końca? Bieg spraw ma (…) stałą skłonność do zbaczania z przewidzianego kursu, do poddawania się niepokojącym komplikacjom.[2] Narrator jest bezsilny. Opowieść rządzi się swoimi prawami. Zaczyna się i kończy tam, gdzie zechce. Nie można jednoznacznie powiedzieć, gdzie znajduje się zakończenie jednej historii, a gdzie początek następnej. Przestrzeń nie jest wydestylowaną, oglądaną pod szkłem powiększającym sceną. Przestrzeń i czas nie są linearne – zakrzywiają się, mieszają, przenikają. Tym samym czytelnik jest prowadzony na manowce, błądzi po labiryncie czasoprzestrzennym…
Czytaj dalej